Pora wyjaśnić, skąd moja fascynacja wąskotorówkami. Na punkcie wszelkiego taboru szynowego miałem hopla od wczesnego dzieciństwa, ale nie do końca potrafię uzasadnić, dlaczego. Po prostu widok pędzącej lokomotywy budzi we mnie silne uczucia estetyczne – jeśli ktokolwiek widział „Piękną Helenę” pod parą w pełnym biegu, to wie, o czym mówię (to osobna opowieść). A wąskotorówki to takie urzekające miniaturki dużej kolei – budzą uczucie czułości. Jeśli dodać niepowtarzalny zapach dymu, pary i smarów, a do tego wszystkie rytuały, jakie wiążą się z obrządkiem parowozów, czy przetaczaniem wagonów, to mamy pełny obraz. A tramwaje? Tramwaje to w większości po prostu piękne pojazdy, zwłaszcza te najstarsze, historyczne.

Mój pierwszy poważny kontakt z kolejką wąskotorową nastąpił w pierwszej klasie liceum, choć z wczesnego dzieciństwa utkwił mi w pamięci widok stacji przy Moście Śląsko-Dąbrowskim, pozostałości po zlikwidowanej nieco wcześniej kolejce jabłonowskiej, a także wspomnienie przeworskiej „Dynówki”, na którą jakoś nie mogłem się nigdy wcześniej załapać, ale co się napatrzyłem, to się napatrzyłem.

Parowóz Px48 na „Dynówce”

Na początku roku szkolnego nasz wychowawca zabrał klasę na wycieczkę do Czerska. Można się tam było dostać kolejką wąskotorową z Dworca Południowego (okolice obecnego metra Wilanowska) do Góry Kalwarii, a dalej na piechotę. To był jeszcze czas parowozów Ty4/5/6 lub Px48 i starych wagonów typu Grochów.

Mieliśmy z kolegami niezłą uciechę z tej podróży, bo kolejka toczyła się w tempie kilkunastu kilometrów na godzinę, więc można było wysiąść w biegu z przedniego wagonu i bez problemu wsiąść do ostatniego, i tak w kółko, dopóki wychowawca lub konduktor nie zauważył, choć wsiadanie i wysiadanie w biegu było wtedy dla tubylców normą. Ruiny zamku w Czersku nie budziły już takiego entuzjazmu, tym bardziej, że nasz wychowawca miał skłonności do przytruwania.

Drugi poważny kontakt to znowu szkolna wycieczka, tym razem do papierni w Jeziornie. Dojeżdżało się tam kolejką wilanowską, której stacja początkowa w tym okresie mieściła się w Wilanowie (budynek stacyjny istnieje do dziś), a trasa wiodła przez Konstancin do Piaseczna, gdzie następowało skrzyżowanie z kolejką grójecką – tą do Góry Kalwarii i Nowego Miasta nad Pilicą.

Trzeci poważny kontakt, który ostatecznie przypieczętował moją fascynację – nastąpił kilka lat później w Bieszczadach. Do Zagórza można było wtedy dojechać dziennym połączeniem przez Przemyśl i ukraiński Chyrów, starym polskim torem (częściowo splecionym z torem szerokim), co było atrakcją samą w sobie. W zabawie brały udział: „górski”, pracowity parowozik TKt48 i przedwojenne jeszcze wagony osobowe, zwane w kolejarskim żargonie „szczupakami”. Ich szczególną cechą były lekko ukośne końce pudła wagonowego i stałe zewnętrzne stopnie pod drzwiami wejściowymi – stąd przydomek.

Wagony „szczupak” i „włoch”

Czynnik ludzki reprezentowany był przez radzieckich pograniczników. Na granicy pogranicznicy dokładnie sprawdzali cały skład przez kanał pod torem i pomost nad torem, a potem otwierali drzwi po obu stronach w co drugim wagonie, mocowali je specjalnymi zapórkami i tak sobie stali na tych schodach aż do końca tranzytu, żeby broń Boże nie doszło do naruszenia suwerenności socjalistycznej ojczyzny. Polski konduktor ostrzegał wszystkich podróżnych, żeby niczego nie wyrzucać przez okno, zwłaszcza słodyczy ukraińskim dzieciom stojącym wzdłuż toru i machającym przyjaźnie do podróżnych. Pogranicznicy zatrzymują wtedy pociąg na nie wiadomo jak długo i – ogólnie biorąc – robią kłopoty, szukając winnego „przemytu”. A poza tym ukraińskie dzieci mają słodyczy po kokardkę i jałmużna nie jest im potrzebna. A papierki po cukierkach mogą przecież zawierać materiały szpiegowskie lub naruszające tym pociechom zaufanie do robotniczo-chłopskiego dobrobytu. Zgroza!

Natomiast kolejka bieszczadzka kursowała między Rzepedzią i Smolnikiem oraz między Nowym Łupkowem i Cisną, a właściwie Dołżycą. Rozkład jazdy był dość umowny – rozkład rozkładem, a kolejka przyjedzie, kiedy przyjedzie. Siadało się przy torze i czekało – wiadomo tylko, że przed południem się doczekamy. Oba składy spotykały się w Smolniku i tu można się było przesiąść – skomunikowanie polegało na tym, że jeden skład czekał na drugi tak długo, jak długo trzeba. Nikomu się nigdzie nie śpieszyło.

W Duszatyniu, skąd rozpoczynaliśmy naszą podróż, przedpołudniowa, „pasażerska” kolejka zatrzymywała się trochę na zasadzie autostopu. Popołudniowy popas „towarowy” trwał trochę dłużej, obejmował bowiem wyładunek zaopatrzenia dla miejscowego sklepu mieszczącego się w baraku hotelu robotniczego. Tor biegł po lekko uniesionym nasypie, więc co cięższe ładunki zsuwano po drewnianej pochylni. W wyładunku brali udział robotnicy leśni, którzy niecierpliwie czekali przede wszystkim na beczki z piwem. Folklor jak na Dzikim Zachodzie, tym bardziej, że wolny czas panowie skracali sobie rzucaniem bagnetami i siekierami w drewniane wrota od stodoły lub jakiegoś magazynu, a echo celnych uderzeń niosło się hen, pewnie aż po połoniny. Po zakończeniu wyładunku leciało się szybko do sklepu, żeby kupić coś do jedzenia. Generalnie sklep realizował zamówienia tubylców i dla nielicznych wtedy w tym miejscu turystów niewiele pozostawało. Dobrze, jeśli z litości sprzedawczyni odstąpiła trochę z czyjegoś albo swojego „przydziału” chleba.

Nasza podróż odbyła się rejsem przedpołudniowym z przesiadką w Smolniku. O ile w pierwszym etapie jechaliśmy w wagonie osobowym, pamiętającym chyba jeszcze czasy Franciszka Józefa, o tyle w Smolniku, poza bodaj jednym zatłoczonym niemiłosiernie wagonem osobowym, do dyspozycji turystów były odkryte platformy, służące przede wszystkim do transportu drewna. Na każdej platformie lokowała się jakaś grupka młodzieży, w ruch szły gitary i chóralne śpiewy. Składowi towarzyszył oficer WOP-u, pewnie głównie po to, aby nie dochodziło do transgranicznych prowokacji, bo towarzystwo przecież nie podróżowało o suchym pysku i mogło rzucić coś nieprawomyślnego w stronę bratniej granicy, o którą kolejka ocierała się w kilku miejscach. Wodowanie parowozu (czyli uzupełnianie wody) następowało z mijanych potoków, co owocowało dłuższą przerwą w podróży na siusiu, zdjęcia i co tam komu przyszło do głowy.

Bieszczadzka platforma

Drodzy moi, żałujcie – to se ne vrati. Takich Bieszczad i takich kolejek już nie ma i nie będzie. A obecna kolejka turystyczna w Cisnej (chwała, że w ogóle istnieje), to jednak nie to samo – „Rumuny” zamiast poczciwego parowozu!?. A Szwajcarzy ciągle produkują parowozy mazutowe do swoich kolejek górskich. Można?

Informacje praktyczne

Jeśli ktoś z Warszawy miałby ochotę posmakować uroku starych wąskotorówek, to najbliższe takie miejsce znajduje się w Muzeum Kolei Wąskotorowej w Sochaczewie – właśnie powrócił na tory legendarny parowóz Px29-1704, jedyna obecnie na Mazowszu lokomotywa „pod parą”.

Informacje o innych polskich wąskotorówkach można znaleźć na portalu http://www.koleje.wask.pl/

Alfą i omegą kolei wąskotorowych w Polsce jest Bogdan Pokropiński, którego książki zajmują na mojej półce ok. 1 m bieżącego, a to nie wszystko, co napisał na ten temat.