Skoro już o początkach, to przy okazji o surfingu. Moja przygoda z deską zaczęła się od zakupu w centrum wodniackim przy warszawskiej Cytadeli używanej, potwornie dużej deski, z ledwo dobranym do niej pędnikiem. Sprzedawca uprzedzał, że kupuję to na własne ryzyko, ponieważ sprzęt jest już nieco archaiczny. To i tak był eufemizm. Nie chciałem inwestować w drogi sprzęt, nie wiedząc, czy w ogóle mi się ta zabawa spodoba. Deska została natychmiast przez nas ochrzczona mianem „Błękitnej Bździągwy”, choć dopiero miała nam dać popalić.

Pierwsze próby podjąłem na Jeziorze Czarnym w Smolnikach na Suwalszczyźnie, dokąd w latach 90. jeździliśmy dość często na wakacje. Raj dla dzieci u zaprzyjaźnionych gospodarzy. Niewielkie jezioro w niecce otoczonej częściowo lasem, a częściowo polami kompletnie nie sprzyja nauce serfowania, więc pierwsze próby wypadały żałośnie, a w dodatku maszt w chwili nieuwagi wyrywał się z gniazda w desce i boleśnie uderzał w stopy, co powodowało dość szybkie wykruszanie się kolejnych chętnych do nauki. A pół wsi, w tym nasi gospodarze, miało ubaw, przyglądając się z brzegu – mniej lub bardziej dyskretnie – naszym wyczynom. Postanowiłem więc przerwać te żałosne zmagania i wypłynąć na szerokie wody, a konkretnie na Wielki Szelment. No, od razu inna zabawa. Udało się przepłynąć prawie na przeciwległy brzeg i – co ważniejsze – wrócić.

Kolejne podejście nastąpiło na Jeziorze Raduńskim na Kaszubach, gdzie moja siostra cioteczna prowadziła ośrodek wypoczynkowy z prawdziwą przystanią, z prawdziwym bosmanem i z prawdziwym ratownikiem. Jezioro Raduńskie to z kolei dość wąska rynna, po której wiatr też chodzi w sposób dla mnie przeważnie zaskakujący. Płynąć, płynąłem, generalnie z wiatrem, ale z powrotem to już bywały kłopoty, więc czasami kończyło się holowaniem przez motorówkę ratownika. On miał swoją lekką deskę, na której śmigał aż miło popatrzeć. Jakoś mu wiatr nie kołował. Ja jednak obawiałem się, że pode mną jego deska pójdzie na dno, więc wolałem trzymać się czegoś bardziej pławnego i stabilnego.

Zachęcony pierwszymi sukcesami, będąc w Chałupach, postanowiłem przeciągnąć sprzęt na nadmorską plażę, żeby spróbować sił na pełnym morzu. Tutaj okazało się, że pofalowane morze, deska i ja reprezentujemy w sumie zbyt dużo stopni swobody i nijak nie możemy ze sobą dojść do ładu. Po półgodzinnych zmaganiach, zrezygnowany, wyciągnąłem deskę na piasek. W tym momencie podszedł do mnie jakiś Niemiec i spytał, czy mógłby spróbować popływać. Czemu nie, jak chce się pomęczyć samobójca jakiś, to jego sprawa, ja mam dosyć. A on po prostu wskoczył na deskę i popłynął. Ręce opadają.

Ostatni raz „Błękitna Bździągwa” wystąpiła na jeziorze Mamry (w sumie ta przygoda trwała kilka lat, aż nabyłem porządną deskę). Wybrałem się do przyjaciół na Zwierzyniecki Róg, gdzieś tak na początku kwietnia – już nie pamiętam, z jakiej okazji. Piękna pogoda, ciepło, słonecznie. Wypłynąłem na deskę jakby nigdy nic. Potem się dowiedziałem, że po raz kolejny wzbudziłem sensację wśród miejscowych, bo to było jeszcze przed oficjalnym otwarciem sezonu żeglarskiego. Profanacja, ale niezamierzona. Później „Bździągwa” służyła jeszcze dzieciom i młodzieży za deskę do pływania bez żagla. Jak widać, nie zawsze początki są miłe.
Informacje praktyczne:
O surfingu będzie kolejna opowieść – tam więcej informacji na ten temat.
Szczerze polecam wakacje na Suwalszczyźnie: piękny, urozmaicony krajobraz polodowcowy, co krok jezioro, piękne, choć nieco wymagające trasy rowerowe, grzybne lasy, mnóstwo ciekawych atrakcji turystycznych i relatywnie mały tłok. O Suwalszczyźnie mogę długo, ale będzie jeszcze okazja.
Polecam także Kaszuby, gdzie atrakcje podobne, ale i bogatsza baza noclegowa. To też zasługuje na osobną opowieść.