Skoro mamy sezon zimowy, to opowiem o moich początkach na nartach. Pomijając wczesne dzieciństwo i zjazdy z górki na Placu Lelewela, moją przyjaźń z nartami w początkowym okresie można by określić jako, w pewnym sensie, szorstką, a drogę do sukcesu – wyboistą.

Pierwsze kroki na nartach. Plac Lelewela, 1956 r.

Początki sięgają 3 lub 4 klasy podstawówki, kiedy to mama zapisała mnie do Warszawskiej Szkółki Narciarskiej, odbywającej co niedzielę treningi kondycyjne w parku Agrykola. Pod okiem trenera biegało się i ćwiczyło wokół skoczni narciarskiej (kto jeszcze pamięta, że tam była taka niewielka skocznia?). Clou programu był zimowy obóz narciarski w Zakopanem.

Instruktorzy wydali rodzicom dyspozycje, jaki sprzęt należy nabyć. Miały być tzw. plastyki, czyli drewniane deski od spodu wyłożone warstwą jakiegoś tworzywa sztucznego, których długość mierzyło się, wyciągając do góry rękę i obejmując dłonią czubek postawionej pionowo narty. Zakup nart w tych czasach to była – ze względu na permanentne braki w sklepach – sztuka sama w sobie, ale się udało.

Jedynym chyba w Warszawie specjalistą od mocowania wiązań był wtedy praski rzemieślnik z ulicy Ząbkowskiej. Kiedy udaliśmy się z mamą do niego z nabytym sprzętem, spojrzał na mnie krytycznie i stwierdził, że na tych nartach to ja sobie za bardzo nie pojeżdżę – zbyt ciężkie na moje patyczkowate ówcześnie nogi. No ale co było robić, trzeba było połknąć tę żabę. Wątpliwości rzemieślnika okazały się jednak prorocze.

W Zakopanem zamieszkaliśmy w drewnianych chałupach, gdzieś wysoko na Antałówce. Był tam dość łagodny stok, ale oczywiście bez wyciągu, bo w tamtych czasach takich urządzeń nie spotykało się zbyt często, jeśli w ogóle były – ja tego w każdym razie nie pamiętam. Narty na dole się odpinało i wnosiło osobiście pod górę. Mój problem polegał na tym, że to narty głównie decydowały, dokąd skręcają, co kończyło się zazwyczaj na bocznym ogrodzeniu z drutu kolczastego. Instruktorzy obu płci byli zajęci głównie sobą, więc techniki jazdy nie było komu doskonalić. Tragedia się zaczęła, kiedy wystawili nas na taką – wydawało mi się – bardzo pionową ściankę od strony miasta. Należało zjeżdżać zakosami, po śladach wygniecionych przez instruktora. Zjechać do końca zakosu się dało bez problemu, ale jak odwrócić kierunek jazdy? Nart nie sposób było wyciągnąć z tych kolein, a i z pługiem był problem. Jakiś podskok ze skrętem w ogóle nie wchodził w rachubę. Zostawało hamowanie pośladkowe. Z tym z kolei wiązały się inne problemy.

Pierwszy to taki, że wiązania typu Kandahar w zasadzie wypinały się tylko albo z całą stopą narciarza, albo – w skrajnym wypadku – razem z całą nogą. Wtedy obowiązywały buty skórzane na grubej podeszwie, które z tyłu miały specjalne wgłębienie na sprężynę od wiązania. Pewnie wiązania te powinny się bezpiecznie wypinać, ale w praktyce jakoś mi się to raczej nie zdarzało – nie pamiętam. A po hamowaniu pośladkowym trzeba było jakoś wstać.

Wiązania typu kandahar

 

Niestety muszę się posłużyć zdjęciem zaczerpniętym przez Internet. Źródło: Wirtualne Muzeum Dawnych Przedmiotów i Sprzętów Wiejskich

Drugi problem to taki, że strój narciarski składał się ze spodni, których nogawki były na dole wyposażone w gumowe strzemiączka (jak rajtuzy), w które wsuwało się stopy, na to naciągało się wełniane skarpety i wkładało buty. Góra stroju, to gruby sweter i/lub ewentualnie jakaś kurtka – wszystko z „normalnego” materiału. Po dwóch-trzech hamowniach pośladkowych strój był już lekko przetarty, a poza tym kompletnie przemoczony, a suszyć w chałupie nie było specjalnie gdzie. Po trzech-czterech dniach takich zmagań doszedłem do wniosku, że znacznie przyjemniej siedzi się w chałupie przy piecu i opowiada sobie z równie mniej czynnymi kolegami historie o duchach. No w końcu byliśmy kontuzjowani, prawie. Starczyło mi tych nart na dłużej.

Kolejne podejście to Sucha Beskidzka w połowie lat 70. Jechaliśmy na zimowy obóz naukowy, więc w ostatniej chwili wpadłem na pomysł, że może znowu spróbuję nart. Poszedłem do sławnego wtedy komisu sportowego na Bielańskiej i nabyłem mocno używane narty + kijki + buty, bo na nowe trzeba było polować – tak a vista to ich nie było, zwłaszcza w sezonie.

Na miejscu okazało się, że jest wyciąg orczykowy, ale na dole kiepskie warunki śniegowe, a poza tym prawie tuż, tuż jezdnia – odpada. Na górze jest wyrwirączka – pasuje. Wyciąg ten to była pusta stalowa lina w ciągłym ruchu okrężnym, której się trzeba było złapać takim specjalnym hakiem. Ale żeby zahaczyć hak, pomagało się sobie ręką, łapiąc za linę i niejako zasprzęglając się do niej łagodnie, bo gwałtowne zakotwiczenie kończyło się natychmiastową wywrotką. Zmarnowałem chyba ze dwie pary skórzanych rękawiczek, ale było warto, bo złapałem bakcyla.

Jeden z rodzajów zaczepów do wyrwirączki

Ponownie muszę się posłużyć zdjęciem zaczerpniętym przez Internet. Źródło: http://www.dziennikzachodni.pl/turystyka/aktywne-beskidy/a/ktos-jeszcze-pamieta-wyrwiraczke-to-byl-wyciag-tylko-dla-odwaznych,9441860/

Potem jeszcze kilka lat przerwy i wreszcie w dobie gospodarki rynkowej – własny porządny sprzęt i w zasadzie coroczne wyprawy na narty. Żaden wyczyn, jako korzonkowiec-weteran jestem królem niebieskich tras, zwłaszcza po tym, kiedy w Korbielowie, zwabiony (przez rodzonego syna zresztą) na nieformalny skrót między sosnami, omijający prawie poziomy wyciąg talerzykowy nad Buczynką, wybiłem się na muldzie i – jakoś ściągnięty ze stoku – już do końca pobytu wylądowałem w łóżku. Na czarnych trasach też mi się zdarzało bywać, np. na słynnej ściance FIS-owskiej pod Szrenicą, ale walka o życie niespecjalnie mnie pasjonuje.

Karkonosze. Po lewej u góry – ścianka

Mimo wszystko warto jednak próbować, bo dziś nie wyobrażam sobie zimy bez nart. Nie każdy musi być demonem prędkości, a w miarę łagodnych stoków nie brakuje. Zachęcam gorąco wszystkich wątpiących, żeby spróbowali, np. w Białce Tatrzańskiej, o której warto opowiedzieć osobno.

Informacje praktyczne

Nie dawajcie się podpuszczać przez bardziej zaawansowanych narciarzy, którzy nieustannie zapewniają, że czarna trasa lub kolejna ewolucja to bułka z masłem. Dla nich.

Warto znać granice swoich możliwości – na własne oczy widziałem, jak rozpędzony narciarz nie wyrobił się na zakręcie przy wjeździe na polankę Buczynki i, jadąc w dodatku bez kasku, rozmazał się na drzewie. Dobrze chociaż, że nie zmasakrował nikogo po drodze.