Skoro zbliżają się Mistrzostwa Świata w Rosji, naszła mnie fala wspomnień z tym krajem związanych. Rosja to według mojego doświadczenia niewygasły wulkan surrealizmu, niewyczerpana skarbnica absurdu. Pierwszy raz spotkałem się z tym zjawiskiem pod koniec kwietnia 1980 roku. Jako delegacja młodych pracowników nauki udaliśmy się we trzech do Moskwy do najbardziej prestiżowej uczelni ekonomicznej ówczesnego ZSRR, zwanej popularnie Plechanowką. Wcześniej gościliśmy delegację Rosjan w Polsce i mam wrażenie, że otrzymali wszystko, co wchodziło kiedyś w kanon tradycyjnej polskiej gościnności i wymiany naukowej, łącznie z publikacjami w polskich czasopismach naukowych.

Na dworcu w Moskwie nikt na nas nie czekał, bo i po co. Podróż metrem nie była skomplikowana – trzeba tylko było wrzucić 3 kopiejki do szczeliny w bramce i już można było przejść do schodów na peron. Wysiadamy w pobliżu uczelni, bodaj na stacji Dobrynijskaja. Moskwa szykuje się do olimpiady, więc wokół trwają prace porządkowe. Kładą świeży asfalt, na walcu ubijającym asfalt siedzi osobnik o nieokreślonej płci, zawinięty w grubą kufajkę i w uszance na głowie, choć generalnie jest dość ciepło. Przy bliższym kontakcie okazuje się osobnikiem płci żeńskiej – proszę, a nasze panie ciągle się nie mogą doczekać równouprawnienia.

Podchodzimy do kompleksu Plechanowki. Na drzwiach budynku mieszczącego kiedyś cerkiew wisi tabliczka Rektorat, ale drzwi otworzyć się nie da. Szukamy więc dalej. W końcu dochodzimy do jakiegoś wejścia. W portierni nic o nas nie wiedzą, a my mamy kłopot z ustaleniem, kto właściwie jest naszym gospodarzem. I tak mamy dużo szczęścia. Kiedy mój tata był z kolegami w Moskwie w 1956 roku na szkoleniu z obsługi jakiejś aparatury fotogrametrycznej, to – mimo iż stał przed wejściem do instytucji goszczącej – nikt, łącznie z jakimś cieciem, nie chciał udzielić informacji, czy to tu, a żadnej tabliczki oczywiście nie było – tajemnica państwowa. Na szczęście znalazł się jakiś pracownik, który wiedział o ich przyjeździe i ich wprowadził. Ale wracajmy do Plechanowki!

Raktorat Plechanowki anno domini 1980

 

Po półgodzinnych poszukiwaniach udaje się ustalić, który instytut i kto personalnie ma się nami opiekować. Po jakimś czasie schodzi do nas fertyczna blondynka – pani docent rozkosznie szczebiocze słowa powitania, ale jakby lekko zaskoczona, skąd się wzięliśmy i po co. Przecież te jakieś przybłędy z Priwisljańskiego Kraju zakłócają poważne studia nad myślami wybitnych ekonomistów Marksa, Lenina i Stalina (o pardon – Stalina już nie, przynajmniej oficjalnie), a ponadto – przecież wiadomo – kurica nie ptica, Polsza nie zagranica (dla młodzieży: spytajcie dziadków, to wam przetłumaczą). Zresztą przecież Moskwa zamyka się od 1 maja i wszyscy przyjezdni, którzy nie będą obsługiwali olimpiady, ale także część mieszkańców, mają się z miasta wynieść albo zostaną wyniesieni. Wiedzieliśmy o tym, więc datę przyjazdu uzgodniliśmy tak, żeby się wyrobić przed 1 maja. Widać do pani docent nie dotarło. Przydziela nam kogoś, kto prowadzi nas do akademika dla zagranicznych studentów. Z trudem znajduje się jakiś wolny pokój, dostajemy sienniki, ale bez powleczenia. Musimy jakoś przebiedować w tych mocno spartańskich warunkach. Toalety rozbrajają nas całkowicie. Kabiny z kowbojskim drzwiczkami. Nie ma sedesu, tylko kuca się na takich stopkach i trzeba celować w odpowiedni otwór. Nie wszystkim się to udaje, wobec czego wokół otworu dosłownie hałdy ludzkich odchodów. Czegoś takiego nie widziałem ani nigdy przedtem, ani potem. A podobno w tym akademiku mają mieszkać zagraniczni goście – nie sportowcy, ale kierowcy, czy ktoś inny z obsługi. Ciężko mi to sobie wyobrazić. No ale wiadomo, że prawdziwa nauka musi rodzić się w bólach, choć gospodarze żadnych spotkań merytorycznych nie zaplanowali, więc pozostaje tylko ból istnienia w tych warunkach. I może dobrze, że nie zaplanowali, bo tego na dokładkę to byśmy już nie zdzierżyli.

W akademiku spotykamy polskich doktorantów. Pytamy, jak w takich warunkach mogą funkcjonować. Mogą, bo żyją z handlu – w końcu studiują ekonomię. Z Polski przywożą głównie dżinsy (Odry rodzimej produkcji lub dolarowe z Peweksu), które na pniu sprzedają Gruzinom, następnie kupują po znajomości złoto, które przemycają do kraju i tak w kółko. Doktorat i tak zdążą zrobić, bo inaczej byłaby plama na honorze uczelni. Coś takiego nie ma prawa się zdarzyć. Wystarczy, że obficie zacytują Marksa i Lenina, a potem to już z górki – ekonomii socjalizmu, zwłaszcza w wydaniu radzieckim, nikt normalny nie rozumie i nikt nie będzie się specjalnie zagłębiał w mocno abstrakcyjną – siłą rzeczy – treść.

Gospodarze chyba czują lekki wyrzut sumienia, bo wieczorem urządzają specjalnie dla nas w miejscowej świetlicy wieczorek kulturalny. Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia w piwnicy. Wokół ścian metalowe szafki ubraniowe – takie jak w przebieralniach. Gospodarze otwierają jedną z nich – od góry do dołu butelki z wódką. Na górnej półce zawinięta w gazetę surowa ryba – jesiotr, może łosoś na zagryzkę. No i kiszone agórcy. Butelka, ryba i ogórki, a także zgrabne musztardówki, lądują na stole. Pojawiają się dwie dziewoje z gitarami i zaczynają snuć smutne słowiańskie – duszu szczypawszyje – pieśni. Wśród gospodarzy zaplątał się, chyba przez przypadek, uczony filozof o mocno nieprawomyślnych poglądach. Pogonił dziewuszki, żeby nam nie przeszkadzały w męskich rozmowach. Nie wiadomo, czy dysydent czy prowokator, więc zachowujemy się dość powściągliwie, Na koniec wieczoru umawiamy się na następny dzień, ale filozof zniknął i już go do końca pobytu nie spotkaliśmy. Chyba jednak dysydent.

Już na miejscu, w Moskwie, okazało się, że wyżywić musimy się sami, więc udajemy się do sklepu spożywczego po jakieś wiktuały. Na sklepowych półkach głównie konserwy rybne – morze konserw. Podchodzimy do lady i usiłujemy skłonić personel do sprzedania nam jakiegoś pieczywa i – niech już będzie – jakichś konserw rybnych. Okazuje się jednak, że najpierw trzeba udać się do kasy i z góry opłacić kupowane produkty – osobno konserwy, osobno pieczywo. A niby skąd mamy znać nazwy poszczególnych gatunków pieczywa lub konserw, skoro jesteśmy oddzieleni od towaru ladami? Wściekła jedna i druga kasjerka w końcu coś tam wklepuje, inkasuje gotówkę i wydaje paragon. Gramy w ciemno. Podchodzimy do lady rybnej i z zaciekawieniem oczekujemy, co nam przyniesie los. Wydają nam konserwy, jakieś tam hasłowe skumbrie w tomacie, więc możemy się przemieścić do innej kolejki po pieczywo – higiena musi być. W końcu się udaje skompletować nasze wykwintne zakupy – mamy co jeść. Pierwszą lekcję surwiwalu zaliczyliśmy celująco.