Zjeść obiad w restauracji to w czasach ZSRR sztuka sama w sobie. Jednego dnia polska doktorantka prowadzi nas do nieodległego od szkoły lokalu, który serwuje podobno jakąś kultową potrawę jednogarnkową. Być może było to tzw. żarkoje, ale zapamiętałem tylko tyle, że przyniesiono nam coś potwornie słonego i przypalonego, co dało się zjeść tylko w stanie głębokiej desperacji. Innego dnia próbujemy dostać się do restauracji Arbat, ale okazuje się zamknięta. Na piwo raczej też się nie załapiemy. Sceny jak spod londyńskich pubów tuż po zamknięciu biur. Tyle, że w Londynie się nie czeka.

W końcu trafiamy pod hotel Metropol. Przed wejściem do restauracji stoi portier w mundurze admirała floty kajakowej, z którego kapie wprost złoty szamerunek. A obok stoi karna kolejka potencjalnych klientów. Pewnie czekają na wolny stolik. Od doktorantów wiemy, że żeby wejść do tego typu przybytku, omijając kolejkę, trzeba wyciągnąć i pokazać paszport. Admirał nas wpuszcza, a w środku mnóstwo pustych stolików – personel ma właśnie przerwę obiadową i posila się przy jednym z nich. Sala ciemna, na stole mokre obrusy. Typowe zjawisko we wszystkich chyba lokalach, które przyszło nam odwiedzić. Substytut prasowania? Po długiej chwili ktoś do nas podchodzi i przyjmuje zamówienie. Żeby skrócić sobie czas oczekiwania przechodzę do hotelowej recepcji. Pod szybą na kontuarze widzę zestawy pocztówek. Chcę kupić coś na pamiątkę, więc proszę o pokazanie. Oglądam pierwszy zestaw i po chwili proszę o podanie drugiego celem porównania. W tym momencie recepcjonistka wybucha wściekłą furią. Co ja sobie wyobrażam, co to za wybrzydzanie, pewnie chcę coś ukraść i ona zaraz wezwie milicję. Wtedy poznaję rzeczywiste znaczenia słowa niel’zja – w praktyce to najwyższy stopień zakazu. Podczas nauki języka rosyjskiego jakoś do mnie nie dotarło, że jest to wyrażenie tak bardzo kategoryczne, po którym może nastąpić już tylko kara śmierci. Pokornie łapię więc pierwszy z brzegu zestaw, płacę i wracam do restauracji. Uff.

Na deser w nieodległej kawiarni nie mamy szansy. Znowu kolejka na kilkanaście osób, którą musielibyśmy ominąć, a portiera nie ma, więc numer z paszportem pewnie nie przejdzie. A w środku nie wiadomo, co nas czeka – może w „kafie” serwują obiady? Boimy się ryzykować już to linczu, już to rozczarowania.
Zwiedzamy Kreml, ale odpuszczamy mauzoleum Lenina, przed którym wije się kilkusetosobowa kolejka.

Gospodarze zrobią nam potem wyrzut, kiedy się przyznamy, że w mauzoleum nie byliśmy. Wolimy iść do GUM-u w byłym carskim maneżu. To coś na kształt hali targowej z odrębnymi stoiskami, choć nazywa się „główny sklep uniwersalny”, czyli po naszemu dom towarowy. Okazuje się, że nasza skromna dieta, to jednak fura pieniędzy, których nie ma na co wydać. Rubel to była wtedy potęga o porażającej sile nabywczej, jeśli było co kupić. A w sklepie jubilerskim bez znajomości nic się nie kupi, poza jakimiś drobiazgami nie najwyższej próby. Kupuję dla żony wisiorek, ale zostaje mi jeszcze sporo gotówki. Ostatecznie nadwyżki wydam w Dietskim Sadzie – domu towarowym typu Smyk. Spodziewamy się dziecka, więc kupuję rozkładany krzesło-stolik i szmacianą babę, którą nakłada się na czajnik, żeby nie stygła herbata.
Z atrakcji turystycznych chcemy m.in. zwiedzić Muzeum Rublowa. Miejscowi nie wiedzą (albo udają, że nie wiedzą), o kogo chodzi. Znowu ratują nas doktoranci. A gospodarze po raz kolejny się dziwią, dlaczego akurat interesują nas stare ikony, zamiast na przykład sławnej wszechzwiązkowej wystawy gospodarczej – dumy ZSRR. Wstyd ekonomiści – taka potęga gospodarcza, a wy wagarujecie.

W drodze do akademika mijamy rozstawione na ulicach kioski z napisem „Pepsi Cola”. Ale będą czynne dopiero podczas olimpiady, więc nam pozostaje kwas chlebowy – całkiem niezły.
Szykując się do odjazdu, dowiadujemy się od gospodarzy, że przed podróżą należy dłuższą chwilę spokojnie posiedzieć. Jak może być spokojnie, kiedy mamy wyliczony czas do odjazdu. W końcu to nie oni odjeżdżają i nawet nie mają zamiaru nas odprowadzić. Tym razem – już nie pamiętam dlaczego – wybieramy trolejbus, który wlecze się jak smród po gaciach. Na peron wpadamy dosłownie w ostatniej chwili. Rankiem budzimy się gdzieś pośród białoruskich błot. Jest 1 maja. Przez okno widzimy niewielką wieś, przez którą maszeruje pierwszomajowy pochód. Czoło pochodu minęło już wieś, a koniec pochodu jeszcze do niej nie wszedł. Skąd oni wzięli tyle ludzi w tak małej wsi? A może to pochód pielgrzymkowy – od wsi do wsi? Godzina w końcu dość młoda, więc mają do dyspozycji cały dzień.
Po minięciu granicy oddychamy z ulgą. Świat rodzimego absurdu jest jednak bardziej ogarnialny.