W Rosji – mam nieodparte wrażenie – wulkan radzieckiego surrealizmu wcale nie wygasł. Wyprawa samochodem w połowie lat 90. do Obwodu Kaliningradzkiego to pierwszy mój kontakt z tym zjawiskiem w epoce postsowieckiej. W tym czasie na wjazd do Obwodu trzeba było mieść specjalne pozwolenie, które otrzymaliśmy, ponieważ w Kaliningradzie mieliśmy założoną firmę doradczą. Na granicy po polskiej stronie luz. Przejazdy służbowe są odprawiane niemal machnięciem ręki. Ale ta granica to dawna zona, kiedyś jedna z najpilniej strzeżonych granic świata, oddzielająca świat „swobodnie dyszących ludzi” (dla niezorientowanych – bardzo swobodne tłumaczenie z radzieckiego hymnu) od zgniłego Zachodu – pas graniczny rozciągał się na dziesiątki metrów wszerz i składał się z wielu zasieków. Własnych zdjęć nie mam, więc dla ilustracji tematu muszę się posłużyć zrzutami z Google Earth.

Wjeżdżamy więc w zonę. Za siatkową bramą wita nas umundurowana funkcjonariuszka, prawdopodobnie straży granicznej, z zawieszonym na szyi kałachem. Subtelnym warknięciem każe się zatrzymać i czekać. No to czekamy – ani w te, ani we wte, ani siusiu, ani pić. Po jakiejś pół godzinie, wręcza nam „bumażkę” z pieczątką i kolejnym warknięciem zezwala na dalszą jazdę. No to jedziemy, i jedziemy, aż docieramy do budynków strefy kontroli granicznej (na zdjęciu – pośrodku zony). Pusto, bo godzina też już się zrobiła późna. Zatrzymujemy się przy budce kontrolerów i znowu czekamy, i czekamy, i czekamy. Żywej duszy ani w budkach, ani wokół budek. Widać musimy nabrać szacunku do Wielikoliepnej Rasiji i należycie skruszeć. Wreszcie pojawiają się jakieś mundurowe postaci. Cel podróży „kamandirowka”, czyli podróż służbowa, i stempelek „A” w paszporcie działa o tyle, że nie jesteśmy trzepani fundamentalnie, z rozbieraniem samochodu na części pierwsze, tylko już po pół godzinie możemy ruszyć dalej. Ale to ciągle jeszcze zona, więc znowu brama i znowu funkcjonariusz z kałachem. Musimy oddać karteczkę, że przeszliśmy kontrolę – bez karteczki ani rusz – jest ważniejsza od paszportu.
Do hotelu w Kaliningradzie docieramy późno w nocy. Na hotelowym parkingu ochroniarz z kałachem na szyi. Na szczęście trzeźwy, bo poczułbym się nieswojo.
Następnego dnia załatwiamy sprawy służbowe i trochę kręcimy się po mieście. Widać ślady dawnej, pruskiej świetności, ale człowiek radziecki zdołał już nieźle zmienić krajobraz. Niekoniecznie na korzyść.

Po południu chcemy pojechać na Mierzeję Kurońską, czyli Kurszskają Kosę. Znajduje się na niej m.in. rezerwat przyrody, ciągle jeszcze po rosyjskiej stronie (po litewskiej zresztą też dalsza część), ale ładnych kilka kilometrów za posterunkiem granicznym ulokowanym przy samym wjeździe na Mierzeję – znowu zona. Negocjacje z pogranicznikiem nic nie dają – jeśli wjedziemy na Mierzeję, to nasza pieczątka „A” straci ważność i nie będziemy mogli wrócić bez nowej pieczątki. A skąd wziąć na Mierzei nową pieczątkę, którą generalnie, w naszym wypadku, wydaje wojewoda mazowiecki poprzez urząd paszportowy? Musimy odpuścić, choć nasz obyty z lokalnymi obyczajami kolega na przemian straszy lub błaga. Nic z tego, bez pieczątki ani rusz. Dzień świstaka!
Robi się już dość późno, a my kierujemy się wzdłuż morza do Swietłogorska, dawnego niemieckiego kurortu w Prusach Wschodnich, a w czasach radzieckich kurortu dla wybrańców matuszki partii (może dlatego nie został zbytnio zdezelowany).

Pomni pouczeń bywalców, udajemy się na posterunek GAJ-u, czyli milicji drogowej, aby uzyskać przepustkę na wjazd do miejscowości. Czekamy, i czekamy …, ale to już było. No więc po dłuższej chwili o dziwo otrzymujemy przepustkę, choć cel pobytu jest niezbyt oczywisty – firmę mamy przecież w Kaliningradzie. Coś ściemniamy o naradzie z udziałem miejscowych biznesmenów i przechodzi.
W hotelu nic do jedzenia o tej porze nie dostaniemy. Jest tylko picie. Po mniej więcej trzech godzinach zostaje jedynie Malibu. Barmanka, widząc naszą desperację, konfidencjonalnym tonem wygłasza ostateczny wyrok: „nu znajetie, u nas malibu biez małaka” (Czy spotkaliście kiedykolwiek Rosjanina, który by nie szedł w zaparte, nawet schwytany za rękę? Mnie się nie udało). Barmanka wyraźnie chce już iść do domu, a to dopiero 3.00 nad ranem. Trudno, pijemy więc nierozcieńczone. Masakra. Klimat morski powoduje jednak, że skutki poprzedniego wieczoru są dość łagodne, ale jezdni – w sensie motoryzacyjnym – to jednak nie jesteśmy. Ale to już kolejna opowieść.