Ze względu na prawdopodobny brak jezdności automobilowej, postanowiliśmy przesiąść się na rowery, zachęceni odpowiednim ogłoszeniem w hotelowej recepcji. Pan odpowiedzialny za wypożyczalnię spojrzał sceptycznie na naszego kolegę (prawie 2 m wzrostu i wtedy ze 130 kg żywej wagi). Dla mnie i naszej koleżanki rower się znajdzie, ale dla kolegi raczej nie. Idziemy do komórki – rowery chyba rzadko znajdują chętnych, bo mocno zakurzone i słabo napompowane. Od razu widać, że żaden tutejszy rower naszego kolegi nie utrzyma. Ale dowiadujemy się, że na miejscowym nadmorskim bulwarze funkcjonuje prywatna inicjatywa, która też wypożycza rowery, więc może tam. I faktycznie, ubrany w à la marynarski mundurek starszy już pan spogląda na naszego kolegę i stwierdza, że owszem coś się znajdzie, ale musimy poczekać do jutra. No to jeszcze wybieramy na tym samym stoisku kilkanaście pirackich kaset za bezcen. Resztę pamiątek, tudzież zdjęcie zza parawanu z widoczkiem fal odpuszczamy i rozglądamy się za jakimś miejscem na godziwy posiłek. Trafiamy do lokalu pod wdzięczną nazwą „Chromaja łoszadź”, czyli „Kulawy koń”, mając nadzieję, że to przenośnia, a nie określenie surowca tutejszej kuchni. W karcie dań odnajdujemy „buterbroty z ikrą”, czyli pajdy chleba z masłem pokryte kawiorem i kleksem śmietany – pycha. Na drugie gruziński szaszłyk z grilla opalanego brzozowym drewnem – jakieś 0,5 kg karkówki na głowę. Kawał soczystego i niezwykle smacznego mięcha – palce lizać. Następnego dnia tu wrócimy, ale buterbrotów już nie będzie i szaszłyka tudzież. Zagajony kelner, lekko skonfundowany, niemal wyszeptał tajemniczo – „nu znajetie, u nas sjewodnia rybnyj dień”, czyli że u nich dzisiaj dzień rybny. Ale z ryb były tylko solone śledzie. Pełna porażka.

Ulica Aktiabrskaja 23. Na zdjęciu ściągniętym z Google Street View widać to miejsce, choć dzisiaj jest o wiele bardziej ogarnięte, niż przed 20 laty.

Przed południem następnego dnia fasujemy dwa hotelowe rowery i wracamy na bulwar, na którym oczekuje rower sławnej radzieckiej marki „Ukraina” – to już niemal zabytkowa maszyna z rodzaju „gniotsa nie łamiotsa” – na pewno utrzyma kolegę, bo sama waży pewnie z 50 kg. Przy okazji dopompowujemy nasze rowery i ruszamy nadmorskim bulwarem do celu naszej wycieczki. A jest nim „majak”, czyli latarnia morska w nieodległej miejscowości Donskoje (po polsku Tryszkajmy – w końcu to Inflanty lub coś koło tego) .

Jedziemy bulwarem, który po chwili zmienia się w szutrową alejkę urywającą się za jakiś czas ku naszemu zaskoczeniu na kępie krzaków i zarośli. Nie chcemy wracać, więc postanawiamy przedrzeć się przez chaszcze do równoległej szosy. Bierzemy rowery na ramię, forsujemy napowierzchniowe rury ciepłownicze, kolejne krzaki i wreszcie wychodzimy na szosę w miejscowości Otradnoje (chyba). Dalej jedziemy już szosą.

Nasza trasa

Mijamy stary poniemiecki kościółek, na którym widnieje baner „pielmieni”. Ponieważ już trochę zgłodnieliśmy, postanawiamy się zatrzymać i skosztować tego legendarnego smakołyku. Ludzie, czegoś takiego w życiu nie jadłem! Suto kraszone gęstą śmietaną rozpływały się w ustach. Poezja – zjedliśmy po dwie porcje.

Syci jedziemy dalej. W kolejnej miejscowości – Primorje – scena rodem z serialu typu „Ranczo”. Środkiem szosy halsuje niezbyt atletycznie zbudowany mężczyzna, a za nim sunie mocno zbudowana kobieta, rwąca sobie włosy z głowy i wrzeszcząca na cały głos, że on jest niepoprawny chuligan, łazęga i pijaczyna i że ją doprowadzi do ruiny, choroby, śmierci i czego tam jeszcze. Sąsiedzi, zawieszeni na płotach lub parapetach okien, z zainteresowaniem śledzą rozwój sytuacji. Chyba to nie pierwszy raz.

Mijamy to panoptikum i wjeżdżamy pomiędzy siatkowe ogrodzenia. Nad nami w te i z powrotem latają wojskowe śmigłowce – chyba trafiliśmy na jakąś wojskową bazę lotniczą. Niezrażeni docieramy do Donskoje. Na wjeździe stoi moskwicz GAJ-u, ale ani my nie interesujemy się milicjantami, ani oni nami. Już w głębi miejscowości, przy portierni ewidentnie jakiegoś szpitala, pytamy tubylca jak dotrzeć na majak. Tłumaczy nam, że przez portiernię to nas mogą nie wpuścić, bo to szpital wojskowy, ale dalej, tuż nad morzem jest niepilnowana furtka i tam sobie spokojnie wejdziemy na ogrodzony teren, a potem to już prosta droga.

Z nadmorskiej skarpy widzimy plażę, a na niej wbite w piasek liczne wraki, być może nawet jeszcze z drugiej wojny światowej – z daleka trudno stwierdzić. Wjeżdżamy furtką na teren szpitala i ruszamy dalej szutrową drogą. Mijamy gigantyczne zbiorniki najprawdopodobniej z paliwem i za jakiś czas wyjeżdżamy na polankę, na końcu której stoi sobie wielka ciężarówka z lawetą mieszcząca wyrzutnię rakietową i wielką rakietę, chyba dalekiego zasięgu. Obok lawety stoi namiot i płonie ognisko, a przy nim żołnierze ewidentnie zajęci czynnościami kulinarnymi i wyskokowymi. Przelatuje nam przez głowy kłopotliwe pytanie, kto trzyma guzik od tego ustrojstwa.

Trochę na około, ale konsekwentnie do celu

Mijamy obozowisko i docieramy do muru okalającego latarnię morską. A w bramie portiernia, a w portierni żołnierz. Mówimy, że jesteśmy turystami z Polski i chcemy obejrzeć latarnię morską. Wyraźnie zakłopotany, po chwili namysłu dzwoni gdzieś do swojego zwierzchnictwa i opowiada sytuację. Po dłuższej chwili pada wyrok – niel’zja (latarnia jest jakieś góra 20 metrów od portierni). No to dalej nie niepokojeni wracamy koło tej rakiety, zbiorników z paliwem, posterunku GAJ, lotniska itp. Tym razem już nie przedzieramy się przez krzaki do bulwaru, tylko jedziemy szosą. Tuż przed Swietłogorskiem (przed wojną Rauschen) widzimy przy szosie wielką tablicę. Kiedy ją mijamy, z drugiej strony, tej od miasta, ukazuje się napis po rosyjsku i chyba angielsku: „Strefa specjalna. Wjazd surowo wzbroniony”. Wot Rasija.

PS. Dwa lata później tablica zniknęła, a – jak wynika z obecnych zdjęć satelitarnych – wojsko się wyniosło z tej okolicy, albo się staranniej zamaskowało.

PS 2. Maju potwierdź proszę, bo mogą nie uwierzyć.