W 2005 roku doszliśmy z żoną do wniosku, że skoro dzieci odchowane, dom wyremontowany, a sprawy zawodowe jako tako poukładane, to czas wreszcie wyruszyć w daleki świat.
Z ustaleniem pory i kierunku nie było problemu: wyjazd na Sylwestra i w ciepłe strony. Koniecznie Meksyk.
Przelot wymagał przesiadki w Amsterdamie, gdzie mieliśmy 6 albo 8 godzin przerwy, którą postanowiliśmy wykorzystać na przechadzkę po mieście. W Amsterdamie byłem pierwszy raz – niestety krótko – w 1981 roku i od razu się w nim zakochałem, chociaż aura była pochmurna i dżdżysta. Tym skwapliwiej chciałem odkurzyć wspomnienia.
Dojazd z lotniska Schiphol nie jest skomplikowany, z dworca kolejowego bezpośrednio pod halą główną portu lotniczego co chwilę odjeżdżają pociągi do centrum, a podróż zajmuje około 20 minut góra.

Dziewiętnastowieczny dworzec w Amsterdamie, mieszanka stylu neogotyckiego i neorenesansowego z elementami rodzącej się właśnie secesji, to jeden z największych i najpiękniejszych budynków tego typu w Europie. A przed nim inna dla mnie gratka: węzeł tramwajowy. W tamtym czasie tramwaje-jamniki były w Polsce jeszcze mało znane, więc gapiłem się przez dłuższą chwilę zafascynowany tym odkryciem. Dworzec kolejowy razem z węzłem tramwajowym i stacją metra to ogromny hub, przez który przetacza się dziennie ponad 150 tys. osób. Istny młyn.
No ale pora ruszyć w miasto! Po wędrówce nad kanałami, po placu Dam i okolicach chciałem koniecznie pokazać żonie dzielnicę uciech, która swojego czasu wbiła mnie niemal w ziemię ze zdziwienia: wystawy z roznegliżowanymi paniami, jak w supermarkecie, do wyboru, do koloru (dosłownie), co kto lubi. Ale tym razem jakoś nie mogłem trafić (albo się pozmieniało), więc nic z tego. Wracając do dworca, mijamy uliczki, na narożnikach których widnieją tablice z nazwami po niderlandzku i po chińsku – niechybnie idziemy skrajem miejscowego China Town. Jak potem sprawdziłem na planie, dzielnicę czerwonych latarni minęliśmy dosłownie o włos Niemniej każda przechadzka po Amsterdamie jest bezcenna i uczy czegoś nowego.
Lot do Meksyku Jumbo Jetem KLM-u o wdzięcznej, choć kompletnie nie à propos nazwie „Miasto Pekin”, przebiegał bez zakłóceń. Kiedy nie drzemałem, to obserwowałem na monitorach i przez okno trasę przelotu, delektując się kolejnymi „małpkami” wina, ponieważ w tym okresie linie lotnicze jeszcze pasażerom nie skąpiły. Lecimy nad Islandią, Grenlandią, Zatoką Hudsona, Kanadą, Wielkimi Jeziorami i wreszcie Stanami Zjednoczonymi. Na północy cały czas towarzyszy nam zorza, choć lato i jasna strona jest akurat na drugiej półkuli, ale widocznie na tej wysokości jasność przebija się na półkulę północną. Pod nami rozciąga się widok jak żywcem wyjęty z Google Earth. Najpierw śniegowa pustynia Grenlandii, a potem fascynujące przeżycie: zwiedzanie Kanady i Stanów bez wizy, tyle że w dość pospiesznym tempie i jakby nieco z dystansu.
Nad stolicę, Ciudad de México (czyt Siudad de Mechiko), dotarliśmy już o zmierzchu. Pod nami rozlane morze świateł – lecieliśmy nad nim w linii prostej pewnie ze 20 minut. To ogromne ludzkie mrowisko, które już wtedy liczyło według nieoficjalnych szacunków 20 mln mieszkańców.
Po kiepsko przespanej ze względu na zmianę czasu nocy, zaraz po wczesnym śniadaniu nasz pilot Włodek zarządza wymarsz na miasto. A tu zachłyśnięcie egzotyką: tuż przed hotelem rozklekotana ryksza towarowa, grupki okutanych w ciepłe kurtki i czapki Indian zmierzających do pracy, indiańska malutka, ale pulchniutka policjantka roześmiana od ucha do ucha (pokażcie mi taką w Polsce), stanowisko pucybuta – też Indianina, amerykańska w stylu ciężarówka z Coca-Colą, uliczny fastfood w postaci tortilli z czymś gorącym z wielkiego kotła i wreszcie ścisłe Stare Miasto.

Zatrzymujemy się na zwiedzanie w Casa de los Azulejos, przepięknej budowli z epoki kolonialnej z tytułowymi, pięknie zdobionymi kafelkami na ścianach. Mieści się w niej wielka dwupoziomowa restauracja, do której jeszcze wrócimy na lunch. Następnie kościół św. Franciszka, cukiernia z lokalnymi słodkościami, wędrówka zygzakiem wąskimi uliczkami i wreszcie Zolaco, czyli centralny, ogromny plac, a na nim po kolei: obozowisko namiotowe manifestantów, przykryci gazetami drzemiący bezdomni, kataryniarz, animator marionetek, Indianin grający na fletni Pana nieśmiertelną melodię o kondorze, co sobie passa, monumentalna szopka bożonarodzeniowa, świątecznie przyozdobione fasady budynków, szeregi czekających na pasażerów kremowo-zielonych taksówek typu Garbus, przemykające co chwilę busiki z wrzeszczącymi coś (pewnie nazwy kierunku jazdy) w otwartych drzwiach konduktorów, kręcący się handlarze z wszelkim okołoświątecznym i noworocznym towarem – istny egzotyczny zawrót głowy. Zwiedzamy monumentalną katedrę, zaglądamy na dziedziniec pałacu prezydenckiego z ogrodem botanicznym, podziwiamy freski Diego Rivery, potem oglądamy pomnik Indian przy Calle Pino Suárez (Monumento A la Mexicanidad), a obok ogromne agawy z licznymi wyrytymi na nich dedykacjami typu: Manuel kocha Manuelę. Stamtąd przemieszczamy się do Templo Mayor, najważniejszej budowli sakralnej Azteków.
Kolejny punkt programu to Xochimilco (czyt. Choczimilko), dzielnica pływających ogrodów. Zaczynamy od przekąski. Na foodtrucku kupuję miejscowy przysmak – chicharron, czyli smażoną w głębokim tłuszczu świńską skórę. A potem wsiadamy do jednego z pływających barów i rozpoczynamy ucztowanie, słuchając po drodze orkiestr mariachi, pływających na sąsiednich łodziach. Ponadto co chwilę podpływają łodzie z kolejnymi fastfoodami lub sklepikami z pamiątkami. Istny kocioł na wodzie.

.
Następnego poranka wyruszamy na Plaza de las Tres Culturas w Tlatelolco, którego nazwa ma symbolizować, okres przedkolumbijski, kolonialny i niepodległy. To niemy świadek masakry studentów w 1968 roku. Na placu poranni biegacze, modląca się do indiańskich bogów kobieta, zakochana para całująca się w pozycji horyzontalnej na obramowaniu fontanny i pan łowiący w fontannie nawrzucane przez turystów monety. Chyba nie są za bardzo przejęci tragiczną historią tego placu – życie toczy się dalej.

Zwiedzamy ruiny świątyni Azteków i jedziemy do Teotihuacán (czyt. Teotiłakan), czyli do miejsca, w którym „ludzie stają się bogami” i gdzie możemy podziwiać centrum kultowe Tolteków, a właściwie ludów, które tu dotarły przed nimi. Możemy nawet wspiąć się na ogromną, licząca 65 m wysokości, schodkową Piramidę Słońca. Stamtąd widok na mniejszą Piramidę Księżyca i Aleję Zmarłych. Na piramidzie spotykamy grupkę księży, którzy muszą podwijać sutanny, żeby się nie wywalić na bardzo stromych schodach. Zabawny widok. Pod piramidą kręci się jakiś tubylec w bluzie dresowej z napisem na plecach Polska – pamiątka po Mistrzostwach Świata w siatkówce. Na środku alei grupki turystów odpoczywają sobie w pozycji siedzącej, kręcą się liczni handlarze pamiątek (nie wiem, czy legalni). Znowu zero namaszczenia i podniosłego nastroju w tej, było nie było, nekropolii.

Spod piramid przemieszczamy się do sanktuarium i bazyliki de Nuestra Señora de Guadalupe, największego sanktuarium maryjnego na świecie, do którego pielgrzymuje ok. 12 mln osób rocznie. Główną atrakcją jest przejazd ruchomym chodnikiem przed obrazem NMP, do której to atrakcji ciągnie się długa kolejka przez kościół, gdzie wierni uczestniczą właśnie w mszy. Obok kościoła coś w rodzaju rzeźbionej inscenizacji, prezentującej objawienie się Matki Boskiej Juanowi Diego, które to owiane legendą objawienie stało się kamieniem węgielnym kultu w tym miejscu. A wokół istna Cepeliada: kramy z pamiątkami i dewocjonaliami, uliczna gastronomia, coś w rodzaju parku, a nawet ogrodu botanicznego, nastrój raczej piknikowy niż podniosły – Latynosi jednak mają zdecydowanie więcej od nas luzu, gdziekolwiek spojrzeć.