Kolejnego dnia naszej wyprawy meksykańskiej wyruszamy w stronę wybrzeża Pacyfiku. Pierwszy postój wypada w Cuernavaca (czyt. Kuernabaka) – stolicy stanu Morelos, miejscowości, którą mieszkający w niej przez jakiś czas Aleksander von Humboldt określił mianem „miasta wiecznej wiosny”. Za czasu Azteków mieściła się tu letnia siedziba królów, a obecnie lokują się meksykańskie elity. Typowe postkolonialne, nieco senne miasto z licznymi kościołami, w tym szesnastowieczną katedrą, i obowiązkowym Zocalo w samym centrum. W Parku Juareza niespodzianka – kiosk, na którym zainstalował żeliwną niby altankę sam Gustave Eiffel – ciekawe, jakim cudem tam trafił, ale tego stylu nie sposób pomylić. Do kompletu najciekawszych zabytków szesnastowieczny, ogromny Pałac Corteza, sławnego hiszpańskiego konkwistadora, znanego przede wszystkim z podboju właśnie Meksyku.

Cuernavaca – altanka Eiffla

 

Następny postój wypada w „mieście srebra” Taxco (czyt. Taśko), leżącym na zboczu góry należącej do łańcucha Kordyliery Wulkanicznej. Obecna nazwa pochodzi prawdopodobnie od indiańskiego określenia „miejsce, gdzie gra się w pelotę”. Ciekawe gdzie, bo żadne ślady boiska się nie zachowały. Zwiedzamy jakąś pozostałość jednej ze sztolni kopalni srebra, która jednak sprawia wrażenie sztucznej aranżacji zrobionej specjalnie pod turystów. Chodzi oczywiście głównie o zaprezentowanie (paniom) wyrobów ze srebra. Potem, wędrując główną ulicą miasteczka, dochodzimy – jakżeby inaczej – do Zocalo. A tam tłum ludzi celebrujących przygotowania do powitania Nowego Roku. W miejscowej restauracji jemy lunch. Wybieram oczywiście jedno z typowych meksykańskich dań: quesadillas, czyli coś w rodzaju kukurydzianej tortilli z wytrawnym, mocno pikantnym nadzieniem, którego tytułowym składnikiem jest roztopiony ser. Wspaniałe.

Taxco – Zocalo

Kiedy grupa zbiera się ponownie przy autokarze, wpadamy na pomysł, żeby uczcić polskiego Sylwestra, czyli wypić lampkę szampana o północy czasu polskiego, a o 17.00 czasu miejscowego. Okazuje się jednak, że nabycie szampana w Taxco jest zadaniem karkołomnym – w sklepach po drodze do parkingu niewykonalnym. Po dłuższej naradzie nasi przedstawiciele wsiadają w taksówkę – typowego kremowo-zielonego Garbusa bez przedniego siedzenia obok kierowcy – i ruszają w objazd po tutejszych hurtowniach, aby tego szampana jednak zdobyć. Z wielkim trudem, bodaj w trzeciej dopiero hurtowni nabywają karton – było niebyło – samego Veuve Clicquot Ponsardin. Możemy więc ruszyć w dalszą drogę, uprzedzając kierowcę, że ma się zatrzymać gdzieś przed 17.00, bo chcemy uczcić polski Nowy Rok. Zatrzymujemy się zatem w jakiejś wsi, nieopodal knajpy z dużą werandą, na której biesiadowało większe lokalne towarzystwo. Pilot – dla uniknięcia towarzyskiego nieporozumienia – natychmiast wyjaśnił tubylcom nasze zamiary, co spotkało się z entuzjastycznym odzewem. Wypiliśmy więc, z niestety plastykowych jednorazówek, szampana przy burzliwym aplauzie od strony werandy i ruszyliśmy do głównego celu, czyli do Acapulco.

Zatrzymujemy się w pięciogwiazdkowym hotelu Elcano, gdzie będziemy także świętować meksykańskiego tym razem Sylwestra.

Sylwester w Acapulco

Impreza w stylu „Elegancja-Francja”, stoły rozstawione na tarasie wokół basenu z widokiem na plażę i Pacyfik, wokół feeria świateł, po prawej panorama na stare Acapulco. Wytworna kolacja, jedzenia i picia po kokardkę, ale muzyka i tańce dopiero po północy, latynoskie szaleństwo. O 3 nad ranem kąpiel w oceanie, w zatoce Bahia de Acapulco. Woda ciepła jak zupa – dla ludzi wychowanych nad Bałtykiem totalna egzotyka. Z perspektywy czasu i tragicznych doświadczeń z oceanami, radzę jednak po ciemku do wody nie wchodzić, nawet jeśli jest to hotelowe płytkie kąpielisko. Ocean potrafi być śmiertelnie groźny, nawet jeśli wygląda na pozór niewinnie. Pływy potrafią być bardzo silne, a my do ich nie jesteśmy przyzwyczajeni.

Nazajutrz późne śniadanie – szwedzki stół i do dyspozycji kucharze z przeróżnymi smakołykami. Próbowanie tych wszystkich pyszności musimy rozłożyć na dwa dni, bo za jednym razem nie da rady.

Po śniadaniu koleżanka małżonka postanawia zażyć wywczasu na hotelowej plaży, a mnie nosi. Urywam się więc na zwiedzanie Acapulco, a ponieważ mam coś kupić po drodze, to wyprawa nabiera jak najbardziej „służbowego” charakteru (nota bene – w niedzielę noworoczną cały handel jest czynny). Początkowo, minąwszy pole golfowe, wędruję około 4 kilometrów wzdłuż „turystycznego” nabrzeża hotelowego, aż docieram do starej, „tubylczej” części miasta. I tu dopiero zaczyna się prawdziwe życie. O ile plaże hotelowe nie mają zbyt licznej frekwencji, o tyle na plaży miejskiej nieprzebrane tłumy – granica między tymi dwoma światami aż kole w oczy.

Granica dwóch światów

Kawałek dalej przystań rybacka i stoiska ze świeżymi rybami, choć przy temperaturze 30 stopni w cieniu szybko „dostaną nóg”. Jeszcze dalej przystań statków wycieczkowych i marina, a wokół niej stoiska z uliczną gastronomią, pamiątkami i sprzętem wędkarskim. Na bulwarze ciekawe okazy drzew: ogromne drzewo kapokowe (ceiba, czyli puchowiec) obok równie okazały figowiec (ficus tecolutensis), z którego wewnętrznej warstwy kory Aztekowie wytwarzali papier. Do tego bananowce i diabli wiedzą co jeszcze. W drodze powrotnej przystaję na Zocalo (czyli Plaza Alvarez) z katedrą, altanką – tym razem kamienną – i licznymi knajpami, w których tubylcy biesiadują przy smętnej muzyce gitarowej na żywo.

Wieczorem jedna z głównych atrakcji turystycznych Acapulco: skoki do wąskiej i płytkiej zatoczki z trzydziestopięciometrowej Skały Śmierci na klifie La Quebrada, przy czym trzeba wcelować w przypływającą falę, bo inaczej można się rozbić o skałę. Najmłodsi adepci skaczą z niższych półek skalnych, a wyczynowcy z samej góry. Początkowo w świetle reflektorów, a potem w ciemności.

La Quebrada – Skała Śmierci

Trudno powiedzieć, na ile jest to rzeczywiście tak bardzo niebezpieczne, a ile w tym marketingu. Ale robi wrażenie.