Po magicznej Puebli kierujemy się nieco bardziej na południe do miejscowości Cholula (czyt. Ciolula), której nazwa pochodzi od indiańskiego określenia „miejsca ucieczki, w którym spada woda”. Naszym celem jest Wielka Piramida, która podobno jest największą objętościowo strukturą, jaką kiedykolwiek wybudował człowiek – aż się wierzyć nie chce. Szczyt piramidy – chyba dla zatarcia pogańskich śladów – został zagospodarowany przez rzymskokatolicki kościół Nuestra Señora de los Remedios, ale część jednego zbocza piramidy została odrestaurowana w pierwotnym kształcie, więc można sobie wyobrazić, jak wyglądała niegdyś całość. Z góry podziwiamy widok na odległy o ok. 50 km czynny wulkan Popocatépetl, zwany też El Popo, drugi pod względem wysokości szczyt w Meksyku. Monumentalny i zachwycający – góruje samotnie nad okolicą. Zwiedzamy całe stanowisko archeologiczne wokół piramidy, między innymi miejsce, w którym składano ofiary z ludzi, o czym świadczą szczątki doczesne dwóch kobiet.

Po zwiedzeniu piramidy, wokół parkingu koło Convento de San Gabriel próbuję meksykańskiej, tradycyjnej przekąski w postaci prażonych chapulines, czyli świerszczy. Całkiem dobre, chociaż żona grozi mi, że już mnie nigdy więcej nie pocałuje. Na szczęście szybko zapomniała o groźbie, a poza tym mogła się pochwalić wszystkim, że jej mąż – niby jakiś kamikadze – zdecydował się na jedzenie robactwa. Swoją drogą ciekawe, skąd w naszym narodzie takie uprzedzenia. Według naukowców owady to największy rezerwuar żywności na naszym pięknym globie. Prędzej, czy później nas też to czeka. Po raz pierwszy w życiu próbujemy też świeżego kokosa, a właściwie jego płynnej zawartości. Orzeźwiające i po prostu smaczne. W jednym z okolicznych sklepów wypatruję maczety, których poszukuje jeden z naszych kompanionów – rzuca się na nie natychmiast, nie zastanawiając się zbyt długo, czy zdoła taką maczetę w ogóle wywieźć.

Kolejny punkt programu to kościół w stylu indiańskim Santa María Tonantzintla z bogato dekorowaną fasadą. Podobno jego wnętrze jest przeładowane zdobieniami, ale nie mamy okazji się o tym przekonać, bo kościół jest właśnie zamknięty dla zwiedzających z powodu inwentaryzacji. Szkoda.

Po drodze zatrzymujemy się na lunch w przydrożnej gospodzie. Kiedy uporaliśmy się z naszymi daniami, zapraszają mnie do swojego stolika współtowarzysze podróży, których syn zamówił sobie kultową potrawę „kurczak w mole poblano”. Wiedzą, że poluję na to danie od samego początku wyprawy, ale dotychczas nie udało mi się na nią natknąć. Ponieważ syn grymasi, pytają, czy zechciałbym spróbować i wydać niezależną opinię, bo oni już nie mają na to odwagi. No to próbuję i przeżywam pewnego rodzaju rozczarowanie. Sos tutejszy jest na bazie m.in. – tak jak trzeba – czekolady, czosnku i chili, ale z obfitym dodatkiem świeżej kolendry, a ludzkość dzieli się przecież na tych, co kolendrę kochają (patrz Okrasa), tych, co kolendry nie cierpią (rzeczony syn), i tych, którzy kolendry nie znają (to w tym czasie właśnie ja). Moim zdaniem tamtejsza kompozycja była zdominowana przez kolendrę i anyż, co nie bardzo mi pasowało, więc częściowo potwierdziłem niechęć młodego i dałem sobie spokój z dalszymi degustacjami tego specyfiku.
Przy stacji benzynowej kolejny ogród kaktusowy – jakaś obsesja, czy co? Autokar zaczyna stopniowo wspinać się pod górę, dość często przekraczając podwójną ciągłą, dzięki czemu posuwamy się miarowo do przodu, choć nie bez emocji. Dotarłszy do miasta Oaxaca (czyt. Łachaka), czyli „miejsca gdzie rosną tykwy”, od razu udajemy się do hotelu typu przydrożny zajazd, w którym jednak żadne tykwy nie rzucają się w oczy. Wieczór spędzamy na tarasie ze świeżo poznanymi przyjaciółmi przy lampce, no dobra – butelce – wina, słuchając cykad i gaworząc o tym i o owym.

Rano ruszamy na zwiedzanie. Najpierw przecudnej urody kościół De Santo Domingo De Guzman z tablicą upamiętniająca wizytę JP II. Wnętrze należące do najpiękniejszych w kraju rzuca na kolana. Znacznie ubożej wypada katedra z drewnianymi stallami i dość skromnymi organami umieszczonymi z tyłu nawy. Potem – rzecz jasna – Zocalo z nieodłączną altanką i wędrówka po Mercado Juarez – miejscowej hali targowej. No tutaj to już całe hałdy chapulines oraz mnóstwo egzotycznych warzyw i przypraw, w tym imponujący asortyment papryk. Naszą uwagę przyciągają duże, dwukolorowe, kunsztownie zdobione obwarzanki. Na Alameda De Leon cyrk-meksyk. Nieprzebrane tłumy w restauracjach z podcieniami i przy fontannie, a przygrywają indiańskie melodie uliczni grajkowie.
Oaxaca – stolica Indian, głównie Zapoteków i Mixteków, ale i 16 pozostałych plemion, z których każde ma inny język i kulturę – to istna bombonierka w stylu kolonialnym. Jest miejscem urodzenia dwóch ważnych przywódców: Benito Juareza i Porfirio Diaza, choć tym ostatnim to nie ma co się szczycić. Nasyceni miastem, podjeżdżamy na Monte Albán do dawnego centrum kulturalnego położonego na wysokości 2000 m n.p.m. i około 400 m nad otaczającymi wzgórze dolinami.

Tutaj można już dostać prawdziwego kota z tymi wszystkimi indiańskimi plemionami i kulturami: Olmekowie, Zapotekowie, Mixtekowie, a na początku wycieczki byli jeszcze przecież Aztekowie i Toltekowie i nie pamiętam, co tam jeszcze. Z góry fantastyczny widok, a najbardziej fascynują mnie samoloty schodzące poniżej linii wzroku do lądowania w Oaxace. Intryguje mnie także tablica informacyjna po hiszpańsku, angielsku i w jakimś indiańskim narzeczu. Dowiaduję się, że „kity gákkȃn til’dnée myéty komild” to zakaz wchodzenia z jedzeniem. OK – nie będę. Z okresu olmeckiego pochodzą najstarsze świątynie, których cokoły są ozdobione hieroglifami i płaskorzeźbami przedstawiającymi sylwetki przypominające tancerzy w jakimś transie. Piramidy schodkowe to z kolei dzieło Zapoteków, a artefakty znalezione w grobowcach – Mixteków. Ale to już zmartwienie archeologów, nam pozostaje mętlik w głowie.