Na kolejnym stanowisku archeologicznym na naszej trasie, a mianowicie w Mitli, możemy już sami recytować: założyli Zapotekowie, a rozbudowali Aztekowie. To zarazem kolejne miejsce, w którym kolonizatorzy potraktowali historyczne pozostałości po indiańskich poprzednikach jako rezerwuar budulca do m.in. miejscowego kościoła św. Pawła. Z premedytacją zacierali ślady przeszłości, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że mogła tu być uprzednio jakaś cywilizacja. A taki np. pałac jest świadectwem kunsztu dawnych rzemieślników, czy też raczej artystów, bo wyrafinowane kamienne zdobienia są godne uwagi. Sam kościół niczym się nie wyróżnia, ale targowisko wokół niego budzi nasze zainteresowanie, zwłaszcza pań: oprócz rozlicznych, nierzadko egzotycznych pokarmów, rozmaite, całkiem niczego sobie wyroby sztuki ludowej.

Miejscowi kupcy opanowali perfekcyjnie sztukę marketingu międzynarodowego, ponieważ zewsząd dochodzą nas zachęcające okrzyki „piwo”. No to rzecz jasna korzystamy. A pomyśleć, że nasi, tacy dajmy na to górale starszej daty, nie są w stanie wydukać nawet słowa w obcym języku. Na uwagę zasługuje też miejscowy parking – co prawda klepisko, ale za to otoczone ogrodzeniem z kaktusów. Doskonały patent na niesfornych kierowców parkujących, gdzie bądź. Parę miejsc w Warszawie by się znalazło.

Przemieszczamy się przez krainę mescalu, czyli takiego samego bimbru, jak osławiona tequila. Agawy, z soku których robi się mescal, są całkiem naturalnymi bimbrowniami, bo część soku już fermentuje w centralnym zagłębieniu rośliny – wystarczy tylko przedestylować. Śmieszny widok, kiedy w samym sercu agawy pławią się w niepohamowanej rozkoszy liczne owady, nierzadko tracąc życie w tej upojnej kąpieli.
Jadąc przez góry Sierra Madre del Sur, gdzieniegdzie mijamy pola agawy błękitnej – surowca na mescal. Mijamy posterunki wojskowe i fitosanitarne rozmieszczone zwłaszcza na granicach stanów, celem zapobieżenia niekontrolowanemu przepływowi ludzi, zwierząt i roślin. Obok posterunków boiska piłkarskie, na których zabawiają się zapewne drużyny wojskowych z drużynami fitosanitarnych. Podskakujemy co i rusz na vibradores, czyli na „leżących policjantach”, które Meksykanie rozmieszczają z lubością na głównych drogach. Mijają nas ciężarówki wyładowane do granic możliwości kłączami agawy wiezionymi do gorzelni. Słowem – atrakcji nie brakuje. Na nocleg lądujemy w pięknie zdobionym freskami hotelu w Tehuantepec.

Stamtąd ruszamy do Cañón del Sumidero. Przejażdżka szybkimi łodziami umożliwia podziwianie nieziemskiej wprost przyrody: egzotycznych ptaków i roślin, a także formacji skalnych, w tym coraz bardziej zacieśniających się zboczy kanionu. Na drzewach dyndają małpy, na brzegach wylegują się w słońcu krokodyle, białe czaple majestatycznie brodzą w wodzie, a kolonia sępów wydaje się być nieskończenie wielka.

Gdzieś w skalnej niszy kapliczka Matki Boskiej de Guadalupe. Na zboczach kanionu niesamowite figury z nacieków przypominające już to gigantyczną choinkę, już to głowę Maja.

Po powrocie do przystani w Cahuare jemy lunch – dla mnie prawdziwa wyżerka krewetkowa. Po lunchu rozglądam się po wsi. Mały wiejski kościółek a przy nim wzdłuż płotu składnica silników do łodzi. Znowu malowniczo przeplata się sacrum z profanum. Na deser przegryzam chipsy z rybek kupione na miejscowym targowisku.
Przejazd przez Sierra Madre de Chapas to na przemian mżawka, mgła lub słońce. Na wysokości 2 500 m wydostajemy się ponad pierwszą warstwę chmur. Mijane wioski przypominają nasze ogródki działkowe – byle jakie chałupki wśród bujnej roślinności. Nasz kierowca na tych górskich serpentynach nadal interpretuje twórczo przepisy drogowe i z niejaką dezynwolturą zabiera się do wyprzedzania na podwójnej ciągłej lub krótkim odcinku prostej bez widoczności tego, co kryje się za kolejnym zakrętem. Ma chyba jakiś wewnętrzny radar lub monitor.
W zanurzonej w dżdżu miejscowości San Juan de Chamula (czyt. Ciamula) znowu wpadamy w mistyczny klimat. Miejscowi Indianie posługujący się językiem Cocylów odprawiają w kościele dość niesamowity obrządek łączący tradycje przedkolumbijskie z chrześcijańskimi. Wchodzą tam całymi rodzinami, rozkładają pledy na podściółce ze słomy, zapalają świece i składają w ofierze jaja (to ci ubodzy) lub zabijane na miejscu koguty (to ci bogaci), a do tego koniecznie coca-cola, która uchodzi u tubylców – z nie do końca jasnych powodów – za napój magiczny.

Nasz pilot usiłuje wypytać miejscowego chłopaczka o te rytuały, ale szczerby w uzębieniu i niezbyt wyraźny akcent utrudniają komunikację. Wezwanemu na pomoc bratu idzie lepiej, więc w końcu się czegoś dowiadujemy. Kilkuletnia dziewczynka podchodzi do nas i w wyraźnej polszczyźnie proponuje: „Proszę kupić pamiątki”. Osłupienie i kolejny punkt dla meksykańskich Indian. Kupujemy przeważnie pocztówki ze zdjęciem wnętrza kościoła, bo samemu nie możemy ani robić zdjęć, ani tym bardziej filmować.
Na nocleg lądujemy w San Cristóbal de las Casas w kolejnym klimatycznym hoteliku. Wieczorny spacer po Zocalo i okolicznym targowisku oraz kolejnym placyku, na którym gromadzą się mariachi w oczekiwaniu na oferty zatrudnienia. Po zamknięciu sklepów miasto natychmiast zamiera, jakby ktoś nagle wyłączył zasilanie. Nam chyba też.