Mój zachwyt meksykańską przyrodą i krajobrazami nie kończy się na kanionie del Sumidero. Prawdziwym cudem natury jest Agua Azul. To siedmiokilometrowa kaskada około 500 niewielkich pojedynczych wodospadów u zbiegu rzek Otúlun, Shumuljá i Tulijá, rozdzielonych od czasu do czasu nie tylko żwawym nurtem rzeki, ale i niewielkimi nieckami, w których można się wykąpać, co czynią indiańscy śmiałkowie, ale ich pokazy skoków nie umywają się jednak do tych z La Quebrady. Woda w nieckach ma głęboko lazurowy kolor, co zawdzięcza dużej zawartości określonych minerałów, choć jest to widoczne w całej rozciągłości podobno dopiero w kwietniu i maju. W styczniu woda jest raczej mętno-zielonkawa. Nad całością unosi się mgiełka rozpylonej na kaskadach wody, która być może miesza się też z mżawką atmosferyczną – trudno powiedzieć, bo jest chłodno i pochmurno. Nie odbiera nam to jednak zachwytu nad tym miejscem.

Agua Azul

Kolejny punkt programu to park archeologiczny w Palenque, który obejmuje dobrze zakonserwowane przez dżunglę pozostałości miasta, tym razem Majów. Trafia nam się miejscowy przewodnik gaduła, który uparł się, żeby opowiedzieć o każdym kamieniu, roślince i rzecz jasna szczegółowej historii panowania Pakala Wielkiego. Wycieczka się rozpierzcha po całym kompleksie, a on gada i gada, a pilot tłumaczy, a nikt go już prawie nie słucha. Znacie ten typ?

Ale to nie koniec, tylko raczej początek indiańskich atrakcji archeologicznych. Reszta kolejnego dnia.

Palenque

Konkurentem Palenque był w dawnych czasach Yaxchilán. Na pierwszy rzut oka niewiele się od tego pierwszego różni, ale słynie z dużej liczby świetnie zachowanych rzeźb, a poza tym dochodzą trzy świetne atrakcje. Pierwsza, to prawie godzinna jazda łodzią po rzece Usumacinta (w jedną stronę), ponieważ nie ma innej możliwości dotarcia na wykopaliska. Druga, to monumentalne „kamienne drzewa” budzące podziw swoim majestatem. A trzecia, to wizyta w Gwatemali, a konkretnie w kompletnie zagubionej w dżungli wiosce na drugim brzegu rzeki.

„Kamienne drzewa”

Ogólne wrażenie z gwatemalskiej wioski, to syf-malaria: pełno śmieci, wałęsające się po gruntowych uliczkach kury, świnie i psy. Kwintesencja Trzeciego Świata. Ale gaz z butli mają i na każdej chałupie talerz anteny satelitarnej. Nasz kompanion natarczywie domaga się pieczątki w paszporcie na pamiątkę zaliczenia kolejnego kraju, ale po jakimkolwiek przedstawicielu administracji ani widu, ani słychu, zaś miejscowi tylko przez grzeczność nie pukają się w czoło. Policja, straż graniczna? Tutaj? Chcemy też pozyskać miejscowe monety, ale tu wszyscy posługują się meksykańskimi pesos, bo żyją głównie z handlu z turystami: Coca Cola, Marsy i te rzeczy. Pełna egzotyka.

Gwatemalska wioska

Na dokładkę jeszcze jedne poindiańskie ruiny. Bonampak to świat Lacondonów. W zasadzie to samo, co poprzednio, tylko inna historia. Naszą ciekawość budzi sympatyczny lacandoński ochroniarz, który chętnie pozuje do zdjęć. Na monumentalnych schodach niektórzy odwiedzający kompleks wznoszą modły do swoich bóstw. Nasze panie próbują ich naśladować (tak na wszelki wypadek diabłu ogarek), ale wychodzi raczej żałośnie. Lepiej nie wtrącać się do cudzego świata, bo wychodzi karykatura, a przy okazji można kogoś urazić.

Lacandoński ochroniarz

Ogólnie biorąc to był intensywny dzień. Na noc wracamy do hotelu w Palenque, a właściwie krytych strzechą, przytulnych chatek. A przed nami kolejne ruiny. Już jutro.