Opuściwszy stan Chiapas, dość długim skokiem przez stany Tabasco i Campeche docieramy do stanu Jukatan. Wysunięty w stronę Kuby i Florydy półwysep charakteryzuje się zupełnie odmiennym krajobrazem. Za oknem autokaru dominują płaskie nieużytki – rodzaj stepu, a czasem nawet sawanny; jest też fragment nadantlantyckich plaż wzdłuż drogi 180. Dla urozmaicenia widoku, od czasu do czasu przecinamy fragmenty tropikalnej dżungli. W mieście Campeche skręcamy na drogę 261, która prowadzi nas w samo serce dżungli, gdzie tuż za granicą stanu Jukatan docieramy do kolejnego poindiańskiego stanowiska archeologicznego pod nazwą Kabah. Niezależnie od możliwości rozprostowania nóg, w trakcie przechadzki po dość przetartej w tym miejscu dżungli, główną atrakcją okazuje się Świątynia Masek (Codz Poop), której fasada zdobiona jest ponad 260 maskami przedstawiającymi boga deszczu Chakę.

O rzut kamieniem znajduje się następne stanowisko archeologiczne w miejscowości Uxmal (czyt. Uśmal). To podobno jedno z najpiękniejszych miast Majów. W każdym razie obecnie jeden z najlepiej przygotowanych do przyjmowania turystów zabytek. Tym razem podziw budzi prawie 40-metrowa Piramida Wróżbity (współczesna nazwa nadana przez hiszpańskich odkrywców) o nietypowej owalnej podstawie. Ominąwszy piramidę, docieramy do kwadratowego placu, wokół którego wzniesiono kompleks zabudowań zwany obecnie Czworokątem Mniszek, liczący pierwotnie 74 małych pomieszczeń typu cela klasztorna – stąd pewnie hiszpańska nazwa. Na frontonie podziwiamy bogatą dekorację w postaci wyobrażeń boga deszczu, ptaków, węży, ziaren kukurydzy i rozmaitych plecionek – kwintesencja opowieści o życiu codziennym. Deszcz to obfity plon kukurydzy będącej podstawą wyżywienia, a ptak poluje na węże, które są zagrożeniem dla życia ludzi. Nie bez przyczyny motywy te odnajdujemy na fladze Meksyku.

Wędrując po Pałacu Gubernatora, doznaję w pewnym momencie szoku, ponieważ napotykam na kobietę o długich szpakowatych włosach, której zrobiłem kilka miesięcy wcześniej zdjęcie na jednej z uliczek w Dzielnicy Łacińskiej Paryża. Jeszcze większy szok przeżyłem tydzień temu w Andaluzji, kiedy tę samą kobietę spotkałem na lotnisku w Maladze. Nic się nie zmieniła, więc sprawia wrażenie mojego osobistego i zarazem tajemniczego ducha przygody, snującego się po stronach moich ulubionych opowieści z dreszczykiem.
Tymczasem w Uxmal oglądamy największe z dotychczas zwiedzanych boisko do – noszącej znamiona religijnego lub wojennego rytuału Majów – gry w pelotę (nie mylić z pelotą baskijską) i wysłuchujemy mrożącej krew w żyłach opowieści przewodnika, jak to przegrane drużyny, zwykle wystawione z wygłodzonych i poturbowanych wstępnie jeńców, były zabijane na miejscu, a może nawet zjadane – w końcu dobro musi zawsze zwyciężyć ze złem. Nie wiadomo, co robiono z kibolami pokonanych, ale nietrudno się domyślić – w końcu to kolejna góra łatwego białka. No dobra, ten kanibalizm to dodałem od siebie, ale znając krwawe rytuały Majów, nie zdziwiłbym się wcale.

Wieczór w Meridzie to powtórka ukształtowanego już rytuału: spacer po Zocalo i nocnym targowisku, katedra, murale w ratuszu (wszystko otwarte), mariachi itp. Ruch, gwar, iluminacje, tłumy w ogródkach kawiarnianych. Lody z wózka, prażona kukurydza, facet malujący sprejami, tańce na ulicach. Fiesta as usual.

W Żółtym Mieście – Izamal wsiadamy do dorożek, którymi docieramy do piramidy de Itzamatul, potem do interesującego architektonicznie Konwentu św. Antoniego z Padwy, a w końcu do piramidy K’inich K’ak’ Mo’, z której rozciąga się widok na bezkresne równiny Jukatanu. Dorożka budzi moje sentymenty związane z warszawskimi sałaciarzami, zapamiętanymi z dzieciństwa, ale – jak mawiają Czesi – to se nevrati.

Na koniec crème de la crème, czyli Chichen Itza. Piramidy, kolumnady, obserwatorium astronomiczne i mnóstwo iguan wylegujących się na słońcu. Zwiedzania piramidy Zielonego Pierzastego Węża Kukulkana nie ma od czasu, kiedy jakaś rezolutna amerykanka spadła ze schodów ze skutkiem terminalnym. Stworzyciel świata okazał się więc także Terminatorem. Cóż, bogowie bywają chimeryczni.

Przeskok przez granicę stanu Quintana Roo i lądujemy w Cancún – legendarnym kurorcie na samym krańcu Półwyspu Jukatan. Miejsce – można powiedzieć – dwubiegunowe: z jednej strony zwykłe meksykańskie miasteczko, w którym mieszkają pracownicy, z drugiej strony laguna z ciągnącymi się w nieskończoność luksusowymi hotelami (konkretnie 23 km), w których ci pracownicy obsługują nieprzebrane rzesze gości z bogatszej części świata.
Do Cancún docieramy niedługo po przejściu potwornego huraganu. Obraz zniszczeń zwala z nóg. Wielkie hotele albo częściowo zawalone, albo pozbawione fasad, hałdy śmieci i gruzu, wraki autobusów. 40% budowli nadaje się tylko do wyburzenia. Ci, którzy doszli do siebie wywieszają wielkie banery, że już są czynni.

Na mnie największe wrażenie robi widok motorówki wbitej w koronę palmy. Tylko przyroda nic sobie z tego nie robi: iguany się wylegują jak zawsze, pelikany sobie latają po niebie w poszukiwaniu żerowiska, palmy kołyszą się na wietrze. To tyle, jeśli chodzi o mój Meksyk.