Dziś chcę opowiedzieć o moich głównych trasach rowerowych na Suwalszczyźnie, które prawie zawsze biorą początek w Smolnikach.
Na początek nawiążę do tytułu. Bywając niemal co roku w Smolnikach w większym towarzystwie, opracowaliśmy sobie jedną trasę, którą postanowiliśmy przejeżdżać przy okazji każdego pobytu. No ale nie mogło się obyć bez adekwatnej nazwy. Po dłuższych wieczornych naradach, natchnieni nagłym olśnieniem, nazwaliśmy to wydarzenie następująco: „Coroczny rajd rowerowy wokół jeziora Hańcza z pominięciem koleżanek małżonek”, w skrócie „Hańcza Classic”. Dlaczego z pominięciem koleżanek małżonek? No bo trasa nieco wymagająca, więc małżonki często odmawiały uczestnictwa. Od razu zaznaczam, że istnieje wersja Hańcza Classic Minor (krótsza) i Major (dłuuuuższa) – ta minor oczywiście bardziej akceptowalna dla koleżanek małżonek.

Trasa Minor zaczyna się w Smolnikach na skrzyżowaniu przy kościele, gdzie trzeba pojechać w stronę punktu widokowego drogą na Dzierwany. Tuż koło punktu widokowego zaczyna się dość stromy podjazd, więc osobniki o zdecydowanie negatywnym stosunku do podjazdów muszą wziąć rower pod pachę i wejść per pedes. Dalej nieco pofałdowana droga przez las i Dzierwany, a na jej końcu stromy zjazd w stronę północnego brzegu Jeziora Hańcza. Rozpędzeni zapaleńcy, a zjazd jest dość hardcorowy, bo wiedzie szutrówką wymytą przez deszcze, mogą przegapić ścieżkę w lewo prowadząca przez łąkę wprost na brzeg jeziora i coś w rodzaju miejsca piknikowego. Do rytuału rajdu Hańcza Classic należy kąpiel w jeziorze, bez względu na warunki atmosferyczne. Dalej wjeżdża się na szosę asfaltową, po której obecnie prowadzi szlak Greeen Velo Wschodni Szlak Rowerowy. Znowu trochę podjazdów, a w Mierkiniach warto zatrzymać się w Domu Gościnnym nad Jeziorem Hańcza, gdzie – jeśli ma się szczęście – można się załapać np. na pierogi z jagodami lub jakieś inne danie. Dla ścisłości: tak było przed laty i nie ma gwarancji, że to jest wciąż aktualne.

Dojeżdżając do wsi Hańcza, musimy uważać, bo szybki zjazd szosą wyprowadza nas na skrzyżowanie, na którym trzeba się wyrobić ze skrętem w lewo i jeszcze pod nic nie wpaść. Dojeżdżamy do takiego trójkątnego skrzyżowania, na którym skręcamy w lewo i za kilkadziesiąt metrów znowu w lewo. W ten sposób dojeżdżamy do wsi Błaskowizna, w której punktem docelowym jest sklep spożywczy, a przed nim ławeczki. Scenki żywcem wyjęte z serialu Rancho. Na ławeczce przed sklepem zwykle siedzi kilku panów sącząc leniwie piwo lub nektar winny pod tytułem „Byk” lub „Łzy sołtysa”. Trunek winopodobny był kiedyś sprzedawany w kapslowanych butelkach „oranżadówkach” 0,33 l. Mam do dziś taką jedną, ale trunek w butelce, zamiast szlachetnie dojrzewać, z roku na rok blednie. Majątku na nim nie zbiję. Co ciekawe ławkowi rezydenci w niezmiennym składzie są obecni przed sklepem już dość wczesnym przedpołudniem i w niezmiennym składzie, jeśli się wraca tą samą drogą, po południu. Cóż – taka praca.

Dalsza niezwykle malownicza trasa zwykle prowadziła przez Łopuchowo i Jaczne z kolejnym morderczym podjazdem do Smolnik lub w nieco łagodniejszej wersji z Jacznego przez Kleszczówek i podjazd już asfaltową szosą.
Wersja Major nosiła znacznie bardziej złożoną nazwę: „Coroczny rajd rowerowy wokół jeziora Hańcza przez Wobały do mostów w Stańczykach i z powrotem z pominięciem koleżanek małżonek”. Prawda, że urocze!

Tym razem spod kościoła ruszamy w stronę Wiżajn i za sklepem spożywczym skręcamy na Ługiele i dalej przez Jegliniszki, Okliny i Maudę docieramy do Wobał. Wobały to postPGR-owski skansen. Przykro to pisać, ale jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wygląda Polska zapomniana przez Boga i ludzi, to powinien wybrać się właśnie do Wobał. Tutaj obowiązkowy postój w sklepie spożywczym na lody i picie, co kto lubi. Jeśli sklep zamknięty, ale jeszcze istnieje, to nie ma się co zniechęcać, bo miła pani sklepowa pewnie się gdzieś kręci po domu lub gospodarstwie.
Za Wobałami dalsza droga prowadzi aż do byłych wiaduktów kolejowych w Stańczykach, starotorzem po rozebranej przez oddziały trofiejne Armii Czerwonej linii kolejowej, łączącej przed wojną Gołdap przez Żytkiejmy z Gumbinem.

5-przęsłowe mosty długości 180 m i wysokości do 36,5 m nad rzeczką Błędzianką należą do najwyższych w Polsce. Odkąd mosty stały się własnością prywatną, zostały skomercjalizowane, więc wstęp na nie jest płatny. Jeszcze nie tak dawno były Mekką dla amatorów skoków na bungee, ale kiedy tam byłem ostatni raz, to skoków już zabroniono.
Powrót zwykle odbywa się przez Przerośl i Błaskowiznę lub Wodziłki. W Wodziłkach można zwiedzić molennę staroobrzędowców, jeśli uda się dopaść kogoś, kto tę drewnianą świątynię może udostępnić. W sumie: fajne trasy i fajne wrażenia.