Wybierając się do Białowieży, postanowiliśmy przy okazji pozwiedzać okolice, przy czym od razu zdecydowaliśmy, że głównym punktem programu będzie tzw. tatarski szlak, a przynajmniej jakaś jego znacząca część.

W drodze do Białowieży zahaczyliśmy o pałac Ossolińskich w Sterdyniu, licząc na jakąś kawę z sympatycznym dodatkiem. Pałac ładnie odnowiony mieści hotel, SPA, sale weselne, restaurację, staropolską karczmę, pub, SPA bar, miodosytnię, altanę nad stawami i co tam jeszcze, tyle że kawy to nie było gdzie się napić, przynajmniej tak zeznały panie w hotelowej recepcji. Widocznie ten przywilej dotyczy tylko hotelowych gości. Mówi się trudno.

Ze Sterdynia krótki skok do Zuzeli, gdzie mieści się muzeum Kardynała Wyszyńskiego w domu jego dzieciństwa. Jak to często bywa w miejscach mniej uczęszczanych – zwiedzanie po telefonicznym uzgodnieniu. Odpuszczamy, coś tam było widać przez okna, więc ogólną ideę złapaliśmy.

W Ciechanowcu też jest pałac, tyle że Starzeńskich, w którym mieści się obecnie Muzeum Rolnictwa i podobno jest tam też jakaś kawiarnia. Podobno. Naszą uwagę przyciągnął jednak skansen. Obeszliśmy go sobie w koło i stwierdziliśmy, że warto by tu przyjechać z wnuczętami i zaordynować zwiedzanie z przewodnikiem, bo najciekawsze wystawy tematyczne są ukryte w skansenowych chałupach. Obejrzeliśmy sobie wzorcową plantację roślin, odkrywając przy okazji, jak się nazywa to i owo, co rośnie w naszym ogrodzie i na działce. Dłuższą chwilę postaliśmy przy wolierze z pawiami – nigdy nie widziałem tak licznej reprezentacji gatunku, a ponieważ były to głównie samce, to też cały czas wywijały rozwiniętymi w wachlarz imponującymi ogonami i coś tam w pawim języku do siebie bluzgały. Dzieci byłyby zachwycone.

Na koniec okazało się, że może w pałacu i jest jakiś lokal gastronomiczny, ale wyraźnie na naszą wizytę nieprzygotowany. No to podjechaliśmy do nieodległego Hotelu Nowodwory, gdzie – mimo trwających przygotowań do wesela – przemiła kelnerka podała nam dobrą kawę i takież ciacha. A przy okazji zachęciła do obejrzenia stołów weselnych, z których urządzenia i ozdobienia personel restauracji był ewidentnie szalenie dumny.
W dalszej drodze naszą uwagę zwróciła śliczna, samotna cerkiewka w Szastałach, a wokół niej bociany. Niestety zamknięta, a w celu jej zwiedzania także trzeba by odnaleźć jakiegoś jej opiekuna. No tyle czasu to nie mieliśmy.

Przystanek w Bielsku Podlaskim pozwolił rzucić okiem na kolejne cerkwie (też zamknięte itd.), a w rynku na ratusz i dom, który robił za siedzibę filmowego „Znachora”. Filmowy szyld wisi do dzisiaj, mimo iż w tym miejscu mieści się sklep obuwniczy. Najbardziej ubawił nas jednak zespół adwokacki w starej drewnianej i – co tu kryć – nieco zdezelowanej chałupie w środku miasta.

Z Białowieży natomiast ruszyliśmy do wsi Trześcianka, jako jednej z tych wsi, które wyróżniają się „laubzegowymi” ozdobami i kolorowymi okiennicami. Żywy skansen. Przy okazji odkrywamy bardzo fajny apartament w agroturystyce, który pozwolili nam obejrzeć wyprowadzający się właśnie goście – wyśmienita baza wypadowa dla liczniejszego towarzystwa.

Naszym głównym celem są Kruszyniany, ale ponieważ chcemy tam zjeść obiad, to i nie możemy dojechać zbyt wcześnie. Zatrzymujemy się w Gródku przy cerkwi. Też zamknięta, ale stoi przed nią większa grupa turystów, która – jak okazało się z rozmowy – właśnie czeka już od godziny na zwiedzanie. Niemal w tej samej chwili dotarł na miejsce pop, który zachwycająco opowiedział nam o prawosławiu, miejscowej prawosławnej społeczności oraz oczywiście o samej cerkwi. To się nazywa mieć fart.

Z Gródka jedziemy do Krynek. Hasło wywoławcze to jedyne w Polsce rondo, z którego rozchodzi się 12 ulic. W rzeczywistości jest to duży okrągły skwer, wokół którego przebiega równie okrągła ulica ze swoimi przecznicami. Taka sobie ciekawostka. Skoro już jesteśmy na miejscu, to zwiedzamy miejscowy kościół – koszmarek w stylu neogotyckim. O dziwo otwarty i ewidentnie przygotowywany na uroczystość ślubną. W środku dość ciekawy pseudogotycki drewniany ołtarz, ambona i stalle. Znowu fart.
Wracamy do Kruszynian i z miejsca udajemy się do meczetu. Kształtem przypomina cerkiew, bo miejscowi budowniczowie nie mieli pojęcia, jak wygląda meczet, więc zbudowali to, co umieli. Kupujemy bilety i dowiadujemy się, że właśnie wraca z grupą przewodnik, więc jeśli chwilę poczekamy, to otrzymamy ciekawą opowieść o polskich Tatarach, ich historii, religii i obyczajach. Kolejny fart.
Musimy jednak poczekać aż dwóch muzułmańskich turystów (potomkowie z USA tutejszych Tatarów) zakończy modlitwę. Trochę to trwa, bo jak tłumaczy przewodnik, jeśli muzułmanin nie ma w drodze odpowiednich warunków do modlitwy (5 razy dziennie), to musi te zaległości przy najbliższej okazji odrobić.

Z meczetu idziemy jeszcze na pobliski tatarski cmentarz, a potem już prosto do Tatarskiej Jurty, a właściwie jej namiotowej namiastki, ponieważ oryginalny obiekt spłonął doszczętnie na początku roku. Żal mi właścicieli, bo w pożarze utracili wszystkie cenne rodzinne pamiątki, niektóre po odległych przodkach. Sama karczma była ubezpieczona i da się odbudować, a społeczność tatarska z Polski i nie tylko już złożyła się i rzuciła na pomoc, m.in. udostępniając na cele kuchenne pomieszczenia sąsiedniego Centrum Edukacji i Kultury Muzułmańskiej Tatarów. Oto wzorcowa solidarność.
Jurta działa tymczasowo pod namiotem, ale tatarskie dania trzymają poziom.; Są doprawdy wyśmienite. Ja decyduję się na kartoflaniki – rodzaj pierogów z oryginalnym nadzieniem i dodatkami, a żona na azu, czyli gliniany garnuszek wypełniony duszoną wołowiną z ogórkami kiszonymi, pomidorami i ziemniakami. Na deser poprawiamy jeszcze mantami – to też rodzaj pierogów, czy raczej sakiewek z ciasta gotowanych na parze, w wersji deserowej wypełnionych słodkim nadzieniem i polanych suto takimż sosem. Pycha.

W drodze powrotnej zahaczamy o Zalew Siemianowski i próbujemy dostać się do Białowieży przez wiodącą przez Puszczę tzw. drogę narewkowską. Z rozpędu – trochę sentymentalnego, bo to moje wspomnienie sprzed lat – dojeżdżam do Gruszek, a stamtąd wjeżdżam w las drogą, na której jest regularna tablica z końcem miejscowości, co sugerowałoby jej przejezdność. Po kilku kilometrach – tuż przed dojazdem do właściwej drogi narewkowskiej leży zwalony pień. Z trudem zawracam, rysując sobie nieco o wystającą gałąź karoserię, i, minąwszy Gruszki oraz Narewkę, usiłuję znaleźć właściwą drogę. Jednak drogowskazu na Białowieżę nigdzie nie dostrzegam, więc, nie chcąc więcej ryzykować kolejnych rys na karoserii, wracamy „po bożemu” przez Hajnówkę. Na ukojenie nerwów pomaga oczywiście – już na miejscu – hajnowskie piwo.